sobota, 11 marca 2017

Czy szóstego dnia diety możemy sobie sprawić nagrodę?

Chyba nie trzeba dodawać, jaką nagrodę? Odpowiedź nasuwa się sama, bo przecież głodnemu... chleb, a raczej bułka na myśli. Tym bardziej mnie, która na przestrzeni ostatnich sześciu dni zjadła dwie bułki i może z 2 małe kromeczusie chlebusia. 

Bo pieczywo to największy wróg odchudzania. Nawet kiedy całe dnie wsuwasz warzywa, a za jednym posiedzeniem najesz się kanapek z chleba lub z bułki, to możesz i tak żadnych efektów nie zobaczyć. No chyba, że zachowasz proporcje i... 

tak jak ja, pieczywo odstawisz, zapracujesz na efekty odchudzania, licząc codziennie kalorie tego, co zjadasz i w tabelce w exelu wyjdzie Ci, że przecież jesteś już na sporym minusie, a Twoja dzienna dawka zjedzonych kalorii oscyluje w okolicy 700-800 kcal. Wówczas możesz, tak jak ja zrobić sobie w ramach nagrody po całkiem spoko etapie (-3,5 kg) nagrodę w postaci bułki z białej pszennej mąki z parzonym, wędzonym boczkiem z chrupiącą skórką.  

Ja dziś miałam dwa powody do zafundowania sobie małej nagrody w postaci bułki z boczkiem, czyli plus ok. 300-400 kcal. Pierwszy to -3,5 kg na minusie ogólnej wagi, czyli spadek do 67,5 kg, a drugi to taki, że mimo soboty, nie uległam presji weekendowego śniadania, na obiad zjadłam jedna porcję bez dokładki, a w gościnie u koleżanki poprzestałam na jednym kawałku ciasta i w ogóle nie byłam głodna. Przeciwnie, czułam się fantastycznie. Dlatego nie z głodu, a dla przyjemności zjadłam sobie tę bułkę z boczkiem, bo wiedziałam, że i tak nie przekroczę nią tysiąca kalorii, a co dopiero 1500. 

Jednocześnie muszę Wam powiedzieć, żeby takie nagrody nie weszły Wam tak w nawyk, byście zaprzepaściły to, co udało się już do tej pory. To na tym właśnie polega cały myk konsekwencji. Nie róbcie tego błędu, co ja, kiedy miałam już te swoje 62 kg i zbliżały się święta, a ja zaczęłam sobie z dnia na dzień pozwalać na coraz więcej pysznych kanapeczek, porcji dobrze przyrządzonego mięska czy kilku porcji dziennie swoich torcików z kremem ajerkoniakowym. Szybko zaczęły topnieć moje z trudem zrzucone kilogramy, najpierw jeden, dwa, trzy, było 65, a potem 68, aż w końcu 71. Brrrr! 

Dopięcie kurtki sprawia problem, kozaki na łydce się nie dopinają, znad legginsów wychodzą spore boczki, a biust woła o kolejny rozmiar stanika. Do tego wkurzające uczucie pełności i masakryczne ssanie na więcej i więcej jedzenia i picia, bo pewnie brakuje soków w żołądku, by wszystko strawić. Nie, nie, nie, po stokroć nie. 

Nie zamierzam być niewolnicą swoich dodatkowych kilogramów, więc co postanowiłam, to realizuję i dobrze mi z tym. 

Jak mi idzie i co o tym sobie myślę, możecie poczytać w tych kolejnych osobnych postach, a moje niektóre proste potrawy zobaczyć na moim Instagramie. Zapraszam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za Twój komentarz, pozdrawiam