Ano więc, kiedy dopada mnie chandra albo jakiś mały smuteczek, momentalnie zaczynam co? - MARZYĆ! - Marzyć o tym, co mogłabym fajnego robić, gdy tylko ta bura chandrula mi minie i będę znów mogła przejść do jakiegoś fajnego działania. W ogóle mój humor wzrasta momentalnie, gdy coś interesującego robię i w mojej głowie kłębią się różne pooooozytywne myśli, które obracają się w niedługim czasie w jakiś fajny czyn!
Po drugie - moim 1000%-owym poprawiaczem humoru jest taaaniec! Nie jestem co prawda jakąś zawodową tancerką, jednak moje amatorskie imprezowe pląsy to mój osobisty patent na najlepszy aerobic i dopalacz endorfin! I niezależnie, czy będzie to ukochane tuż przed ciążą tango argentyńskie, czy discopolowe :)))) "jesteś szalona..." :)))))), to najważniejszy jest fakt tanecznego wyskakania się, wypląsania i wyprzytulania z ukochanym mężusiem, który taniec uwielbia tak jak i ja! Mam już taki głód tej rozrywki, że chyba nie wytrzymam i w tym roku na naszej zielonej trawce odbędą się letnie pląsy na trawie..., bo o wyjściu do klubu przy naszej absorbującej Małej Gwieździe nie ma mowy :)
Po trzecie - lubię podróże - nawet te małe, malutkie, nie tylko te duże, choć te ostatnie oczywiście ubóstwiam pasjami :) Tak więc, jeżeli ktoś rzuci hasło, że jedziemy gdzieś w siną dal, to od razu mam banana na twarzy, nawet gdybym przed chwilą miała grobową minę :))))
Po czwarte - kulinarne przyjemności realizowane w lot mojej myśli przez męża i syna, to jest TO!
No a po piąte, to cóż, jestem na pewno prawdziwą kobietą ze słabością do ciuchowych zakupów. Po 5-miesięcznej abstynencji zakupowej, gdy to nie mogłam się ruszyć na krok z moich domowych pieleszy, bo strach z Księżną Damą moją Malutką kogokolwiek na dłużej w domu, niż pół godziny zostawić :)))) zaczęliśmy z mężulkiem i babciunią uskuteczniać w weekendowe poranki wycieczki na warzywno-ciucholandowe ryneczki do pobliskiego Torunia... - Tym sposobem zrobiłam sobie kobietkowy prezencik - kupiłam dwie sukienki i dwie bluzki za równowartość pewnej kiecki, którą mąż był zdecydowany mi kupić, a ja wybrałam cztery rzeczy zamiast jednej, które mój "Gławnyj Stylist" łaskawie zaaprobował :)))))
Oto więc i na zdjęciu jeden z moich autoprezencików na poprawę humorku - jedna z dwóch zielonych sukienek, które nabyłam i ...głowa pełna marzeń :))))) -he, he - najbardziej o tańcu...
no i dzisiejsza strawa dla ciała, czyli ... młode ziemniaczki, biała kiełbaska w białym sosie z marchewką i wszelką dostępną w naszym ogródku zieleniną + kalafiorek z tartą bułeczką
Sukienusia supcio, mamusia też a obiadek miodzio:-)
OdpowiedzUsuńJa noszę się z zamiarem, żeby na salsę się zapisać;-)
My uwielbiamy podróże bez celu- czyli wsiadamy do auta, pokazujemy paluchem "tam"-czyli bliżej nieokreślony kierunek i jedziemy:D
OdpowiedzUsuńPolecam!
:)
Marzyć. To główny (po zakupach ma się rozumieć) poprawiacz humoru. Ostatnio marzę na hamaku. I to jest TO!!!
OdpowiedzUsuńMamuśka-Martuśka -> oj salsa to też fajna sprawa :)
OdpowiedzUsuńZezulla -> też tak robimy bardzo spontanicznie!
POLALA -> tak, hamak to jest TO :D tylko żeby ta pogoda wróciła, bo wkurzające zachmurzenia i opady, łeeee....